Rządy NKWD Okupacja hitlerowska skończyła się w Ostromecku 26 stycznia 1945 roku. Nadeszła upragniona wolność. Wśród mieszkańców zapanowała radość. Wydobyto nawet głęboko, (a właściwie wysoko – bo na poddaszu karczmy) schowany sztandar Towarzystwa Powstańców i Wojaków. Na sztandarze był orzeł polski w koronie, z jednej i gryf pomorski z drugiej strony. Zamiast oddać hołd Polakom, których symbolizował ten sztandar, żołnierz rosyjski, który przyjechał na koniu, rozciął sztandar szablą. Uznał, że skoro sztandar przedstawia orła w koronie i Matkę Boską jest on niepotrzebny. Sztandar został jednak cudem uratowany i ponownie ukryty. Niedługo po tym incydencie rozpoczęły się w Ostromecku czystki. W ślad za oddziałami frontowymi Armii Czerwonej przyszły dobrze zorganizowane oddziały NKWD. Zadaniem enkawudzistów było spacyfikowanie miejscowej ludności i przygotowanie do deportacji w głąb ZSRR. Swoją siedzibę w Ostromecku NKWD zorganizowała w budynku byłej piekarni. NKWD miejscową ludność zaliczyła jako Niemców. Wynikało to po części z faktu, że podczas okupacji hitlerowskiej około 95% ludności Ostromecka przyjęło III grupę narodowościową tzw. eingedeutsch. W miasteczku znaleźli się „usłużni”, którzy wskazywali NKWD „germańców”. Wskazani byli Polakami, długoletnimi mieszkańcami Ostromecka, a ich rodziny mieszkały tu od wieków. Niemcy uciekli wraz z wycofującą się ich armią. Zostały ewentualnie starcy oraz kobiety z dziećmi. Jednak ich początkowo nie ruszano. NKWD chodziło przede wszystkim o mężczyzn, których można było wywieść do pracy przymusowej do Rosji. W lutym 1945 roku rozpoczęły się przesłuchania podejrzanych. Przesłuchań dokonywali oficerowie radzieccy oraz oficer polski. Udało się ustalić część mieszkańców Ostromecka, których skazano na wywózkę. Aresztowanych najpierw trzymano w budynku dawnej piekarni, a następnie dołączono do grupy skazańców, którzy nadeszli od strony Czarnowa. Udali się pieszo w konwoju żołnierzy radzieckich do Dąbrowy Chełmińskiej. Oto nazwiska, które udało się ustalić: 1. Teodor Zemrau – piekarz – nie wrócił 2. Jan Pokorniecki – kierowca – nie wrócił 3. Józef Pokorniecki – rataj – nie wrócił 4. Bronisław Maron – wrócił 5. Ziółkowski – fotograf – wrócił 6. Władysław Michalski – wrócił 7. Trojanowski – wrócił 8. Maks Binkowski – wrócił 9. Antoni Witkowski – wrócił 10. Marcin Kung – wrócił 11. Wincenty Wietz – wrócił (uciekł z drogi) 12. Henryk Myszkier – wrócił Zabójcza podróż Wywózkę i cierpienia łagrowe wspomina Henryk Myszkier, mieszkaniec Wielkiej Kępy. „Na początku lutego pracowałem z kolegą przy naprawie wysadzonego mostu na Strzyżawie. Następnie zgłosiłem się do Chełmna do władz wojskowych. Pragnąłem wstąpić do wojska jako ochotnik. Dostałem skierowanie do wojska. W międzyczasie w Dąbrowie Chełmińskiej otrzymałem wraz z ojcem wezwanie z milicji, żeby stawić się w świetlicy, gdzie po wojnie mieszkał pan Lewicki, koło pana Jabłońskiego. Tam czekali na nas Rosjanie, którzy nas przesłuchiwali. Mówili: „pojedziecie stroić Warszawę”. Szczególnie obchodziły ich przynależność do organizacji i przeszłość. Ojciec mój, jako dawny powstaniec Powstania Wielkopolskiego, został zwolniony (posiadał dokumenty potwierdzające udział w powstaniu). Ja postawiłem się przesłuchującym, że jestem Polakiem i nie mają mi nic do zarzucenia. Zakwalifikowano mnie na zesłanie. W tym czasie miałem zaledwie 16 lat. Po dołączeniu grupy skazańców z Ostromecka załadowano nas na samochody ciężarowe i zawieziono najpierw do Torunia do „okrąglaka” (więzienie). Tam przesiedzieliśmy około tygodnia. Następnie przetransportowano nas do Koronowa, gdzie trzymano nas około dwóch tygodni. Nazwaliśmy ten okres wiosną ludów. Z Koronowa pieszo zaprowadzono nas do Ciechanowa. Pamiętam, że pierwszy przystanek mieliśmy w Trzęsaczu. Wisła wtedy już wylała. Po moczarach i wodzie prowadzono nas do Fordonu. Stąd przez most pieszo szliśmy do Siemionia. Przez ten sam most, który w miesiącu lutym pomagałem odbudowywać. W drodze było zbiegowisko – zjawili się mieszkańcy Ostromecka, którzy pragnęli podać kolumnie pomoc – żywność, odzież. Konwojenci na nic nie pozwolili. Doszliśmy do Rzęczkowa do majątku. Tu dostaliśmy suchy prowiant – 200 gram suszonego mięsa w kostce. Chleb dostawaliśmy bardzo rzadko – chyba tylko trzy razy. W konwoju był m.in. Franciszek Skotarski, kowal, który prosił konwojujących, żeby pozwolili wejść do własnego domu, obok którego byli. Konwojenci pozwolili wejść tylko na chwilę. Spaliśmy w stodole oraz w stajni. Stąd zaprowadzono nas do Ciechanowa. Mieliśmy jeden przystanek pod gołym niebem. Eskorta żołnierzy radzieckichjechała na bryczkach z przodu i z tyłu. Co dziesięć metrów szedł żołnierz radziecki z karabinem. Zapowiedziano: „ani kroku w prawo, ani kroku w lewo, bo będziemy strzelać. Szalon musi iść tylko naprzód”. Do Ciechanowa szliśmy cztery dni. W Ciechanowie zorganizowano nam „przepierkę”. Okradli nas z wszystkiego co miało jakąś wartość – obrączki, sygnety, zegarki. W Ciechanowie, gdzie przebywaliśmy dwa dni, nie dano nam nic do jedzenia i picia. Krany z wodą były nieczynne. Tylko tam, gdzie mieszkała eskorta, woda z kranów płynęła bez ograniczeń. W nocy pieszo udaliśmy się do Działdowa. Kto w kolumnie osłab i został w tyle, już nie wrócił ani do kolumny, ani do domu. Tu załadowano nas do wagonów kolejowych. W jednym wagonie towarowym umieszczono 70 osób. Zawieziono nas do Białegostoku. Tu od kolejarzy dowiedzieliśmy się, że jedziemy na wywózkę do Rosji. Kolejarz ostrzegł nas: „starajcie się o żywność”. Ładowaliśmy wagony z sucharami. W czasie ładowania specjalnie upuściliśmy trzy worki, które się rozdarły. Dostaliśmy za to kolbą karabinu, ale suchary zostały schowane po kieszeniach. Przydały się w czasie podróży. Tak dojechaliśmy do Brześcia nad Bugiem. Przeszliśmy do wagonów o szerokich rozstawach kół – na szerokie tory. Rozpoczęła się czterotygodniowa podróż z Brześcia do Czelabińska. W czasie transportu co 6 - 7 dni dostawaliśmy coś do jedzenia oraz wiadro wody na wagon. Najbardziej dokuczało nam pragnienie. W wagonie stały prycze, na których mogła znaleźć się część skazańców, reszta stała na środku wagonu. W wagonie była latryna. Był ogromny ścisk – 70 osób zamkniętych na 4 tygodnie. Pociąg stawał w gołym polu. Wtedy przydzielono po kostce mrożonego mięsa (ok. 200 gramów) oraz po jednym sucharze. Uszkodzone suchary też liczyły się jako jedna sztuka. Pociąg składał się z 120 wagonów. Jedna lokomotywa była z przodu, druga z tyłu. Do lokomotywy po wiadro wody na wagon stała długa kolejka. Nie zawsze załoga pociągu czekała, aż wszyscy pobiorą wodę. Woda z wiader wtedy wylewała się, bo wskakiwano w biegu. Pamiętam święta Wielkanocy 12 kwietnia 1945 roku. Byliśmy już trzy tygodnie w podróży. Lewicki z Dąbrowy zasłabł – nie mógł gryźć sucharów, bo nie miał zębów. Cały wagon zgodził się na to, żeby mógł moczyć suchary, które potem zjadał. Załoga przez wiele dni nie dawała nam nic do picia – „po co wam woda, wy sami padniecie”. Po siedmiu dniach otworzono wagon, w szczerym polu. Było tam jezioro. Kazano nam się wykąpać. Wybiliśmy w lodzie przeręble i umyliśmy się pierwszy raz w wodzie, co prawda lodowatej. Podniosło to trochę nasze samopoczucie. Po następnych dwóch tygodniach (czyli po sześciu tygodniach podróży) dotarliśmy do Czelabińska. Tam rozładowano nas i pieszo udaliśmy się do końca naszej podróży – do Kopejska, który leży już za Uralem. W naszym wagonie w czasie transportu zmarły cztery osoby, natomiast dwadzieścia nie było w stanie pieszo przejść z Czelabińska do Kopejska. Zabrakło ludzi do pomocy przy podtrzymywaniu wycieńczonych, wynędzniałych skazańców. Autor: Jerzy Świetlik |